Dziś opuszczamy Vang Vieng i jedziemy do Vientiane (stolicy Laosu). Z rana zamieszanie z transportem. Wyjeżdżamy z dworca autobusowego dopiero po 10:00. Podróż trwa 4h i kosztuje 45.000KIP. W Vientiane znów wyrzucają ludzi na jakimś odludnym dworcu autobusowym i trzeba wziąć sawngthaew za 10.000KIP za osobę. Wysiadamy w centrum i szybko znajdujemy nocleg - 200.000KIP za pokój. Trochę drogo, ale zależy nam, żeby szybko coś pozwiedzać. Miasto pozytywnie zaskakuje. Jest sporo do zobaczenia wbrew temu co mówili inni. Najbardziej podoba mi się gdy docieramy do wielkiego placu (z dala od turystów) gdzie laotańczycy aktywnie spędzają czas - siłownia na świeżym powietrzu, tańce, ćwiczenia, gra w piłkę, biegi, muzyka. Jest śmiesznie, ale i jednocześnie wciągająco. Wracamy do hotelu. Chłopaki zmęczeni biorą tuk-tuka. Ja chcę się jeszcze przejść nieznanymi drogami. Rozdzielamy się ....spotykamy po godzinie w hotelu. W trakcie przechadzki coś dzieje się z moim aparatem. Zacina się włącznik. Jestem wkurzony. Gdy docieram do hotelu zamiast pójść z chłopakami na market (jak umawialiśmy się wcześniej) - zasiadam do naprawy aparatu. Po 1-2 godzinach wracają chłopaki, a ja wciąż jestem w ciemnej dupie. Niby nie ma tragedii, bo chłopaki też mają aparaty, ale wiadomo... Do naprawy potrzebuję małego wkrętaka, bo nóż już nie chwyta. Idę na market w jego poszukiwaniu. Chłopaki przestrzegają mnie przed stadem ladyboyów krążących w okolicach naszego hotelu. Przemykam szybko i niepostrzeżenie - ufff :) Znajduję market....jest wkrętak - kupuje! Ok, wracam. Poprzez obmacanie krocza zaczepia mnie jakiś/jakaś - nie wiem kto - czasem trudno rozpoznać. Wymykam się i wskakuję do hotelu-ufff:) Po długiej i nierównej walce udaje mi się naprawić aparat. Jestem szczęśliwy:)